poniedziałek, 13 stycznia 2014

Wichry niespokojne.


Pogodna nie zachęcała do biegania. Coś mi podpowiadało, że jednak warto się zebrać i wyjść.  I tak było, dostałam swoją nagrodę. Ale o tym, na koniec!

Szczerze mówiąc, do połowy trasy było okropnie. Mam ulubioną trasę, 5,6km. Po chodniku, trochę otwartej przestrzeni, większość między blokami, ale mało pieszych. Po drodze jest nawet małe wzniesienie,

Znów zabrałam kijki, okropnie stukały, nie mogłam złapać rytmu, czułam, że wlokę się jak "smród za wojskiem" ;) było mi zimno, bo wiatr przeszywał mi polar, a ja szłam za wolno, żeby się rozgrzać. Na dodatek byłam sama, przez godzinę spotkałam JEDNEGO biegacza, a raczej biegaczkę. Zwykle jest bardzo dużo ludzi. Jakby tego było mało, na otwartej przestrzeni wiatr wył potępieńczo, jęczały linki od masztów reklamowych. Na zmianę wydawało mi się, że słyszę płacz niemowlaka, albo krzyk kobiety. A ja tu taaaaka sama.

Tego było mi już za dużo. Złożyłam kijki, spięłam je ze sobą, i ruszyłam truchtem. Najpierw z obcasa, jak najszybciej, na szczęście zapaliła mi się kontrolka, i przypomniałam sobie te wszystkie porady, którymi się ostatnio zaczytywałam. Zwolniłam, do świńskiego truchtu, wyrównałam oddech i BIEGŁAM. Na tyle szybko, że nie było wątpliwości, że biegnę, ale na tyle wolno, że mogłam dość swobodnie oddychać.

I zaczęły dziać się cuda :D Zrobiło mi się ciepło. Poczułam jak ogarnia mnie fala radości. Po krótkiej chwili wróciłam do marszu. A potem znowu trucht. Odcinki truchty były coraz dłuższe, a ja nadal swobodnie oddychałam. No może, nie S W O B O D N I E, ale dość dość. Jeszcze nigdy tak dobrze mi się nie biegło.

Po drodze zrobiłam zdjęcie trawy pampasowej, żeby pokazać jak silny był wiatr.

Do domu dotarłam już w śniegu. Padał piękny, biały, jak w bajce. I był tylko mój!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz